Tymczasem na zajęciach #1

Kiedy tylko nastał wrzesień i dzieci poszły do szkoły, my zaczęłyśmy treningi. To znaczy, nasza grupa zaczęła bo ja pojechałam na spóźnione wakacje. W efekcie wylądowałam o cztery treningi do tyłu względem grupy. To wielkie utrudnienie szczególnie że zaczęłyśmy khaleegy, coś zupełnie nowego. Każda z nas czuje się jak na początku przygody z orientem. Nie ma co ukrywać: jest ciężko. Mamy do opanowania dużo nowych ruchów a Elena jak zwykle narzuciła szybkie tempo. Układ jest już prawie kompletny. Typowe dla khaleegy ruchy, są prawdziwym wyzwaniem.

Najtrudniej w tym tańcu wyłapać nogi. Kolana wybijają rytm w zupełnie inny sposób niż jestem przyzwyczajona. Należy je „wypychać” w tył. Żeby nie było za łatwo równocześnie należy lekko poruszać głową, również w tył, ruchem przypominającym jazdę po szynach. To mnie zupełnie przerasta.  Dziewczyny już wyłapały ten ruch a nawet manierę tego tańca a ja, cóż jak zwykle próbuję na nikogo nie wpaść..

W zeszły wtorek Elena zafundowała nam tak dużą dawkę ćwiczeń i nowinek, że pod koniec nie wiedziałam jak się nazywam. Normalnie mózg mi się zlasował. Nie byłam jednak jedyna. Kasia w pewnym momencie nie wiedziała gdzie jest ani gdzie powinna być. Jadzia i Malina łapały zawiechy. Wszystkie wyszłyśmy z dymiącym z wysiłku głowami, kompletnie skołowane.

Khaleegy koncentruje się na rękach i włosach. Wiadomo, włosy są największą ozdobą każdej kobiety. To wdzięczny taniec, w którym jest mnóstwo delikatnych i płynnych ruchów rąk (okupionych godzinami ćwiczeń i bólu) oraz ruchów głową niesamowicie trudnych do wychwycenia. Trzeba sobie w myślach wyobrażać  ucho, które rysuje koło. Dlatego ręce i szyja cierpią najbardziej na rozgrzewkach, treningu i w ogóle. Elena nas tylko pociesza: Będziecie miały piękne i zgrabne ręce. Smukłą szyję i patrzcie, jednocześnie możemy się rozprawić z drugim i trzecim podbródkiem.

Naturalnie jak to w tańcu brzucha, wszystko przeszkadza i utrudnia, szczególnie strój. Jednak po tańcu cygańskim i niesfornych cygańskich spódnicach abaye nie są nam tak straszne. Swoją drogą tylko część z nas ma na razie profesjonalne abaye do ćwiczeń. Reszta radzi sobie dość saperskimi metodami wiążąc dwie chusty. Efekty są zadziwiająco piękne. Ponadto zdają egzamin i pozawalają wczuć się w klimat.


Nasza historia do tego tańca jest taka: Cały rok siedziałyśmy w domu i jak wariatki wyszywałyśmy abaye. Po roku, w końcu wyszłyśmy się spotkać z koleżankami i pokazujemy nasze dzieło. Ponadto mąż kupił nam nowe kolczyki więc i je pokazujemy. Mamy też nowe bransoletki i pierścionki. Wszystkim tym chwalimy się przed koleżankami, oczywiście w tańcu bo jakżeby inaczej.


 Dlatego w naszym układzie całkiem sporo obrotów i trzymania abay w rękach aby pokazać/pochwalić się wszystkim. Każdy ma dokładnie obejrzeć naszą abaye i zazdrość.

Pierwszy konkurs


W życiu każdej orientalki nadchodzi moment, w którym postanawia wystartować w konkursie. W moim przypadku miało to miejsce w tym roku na Eastern European Oriental Championship.
Pierwszy poważny występ sceniczny. Jeszcze na dwa dni przed byłam święcie przekonana, że jestem perfekcyjnie przygotowana pod każdym względem. Ostatecznie wraz z naszą cudowną Eleną ćwiczyłam w pocie czoła mój układ. Piękne mejanse, ze spokojnym melodyjnym początkiem, do którego akompaniował mi woal i mocnym zakończeniem na bębnach. Pamiętałam układ, znałam muzykę, wielki postęp w stosunku do początków mojego tańczenia. Miałam piękny strój: „rybkę” w moich ulubionych kolorach, róż i fiolet. Kilka nocy go ozdabiałam i wyklejałam (najgorsze były pióra).
Jakby tego było mało już nie raz występowałam na scenie przed publicznością. Mamy nasz Festiwal Bajsan odbywający się  co pół roku. Ponadto występowałyśmy gościnnie na kilku festynach. Ze sceną czułam się obyta. Byłam pewna, że wszystkie wpadki i niepowodzenia mam już za sobą.
Gdy tańczyłyśmy po raz pierwszy z okazji dnia kobiet  to kompletnie zapomniałam cały układ. Całe szczęście był to układ grupowy więc było od kogo podejrzeć. Do tej pory pamiętam jak mi się ręce trzęsły. Innym razem tak się przestraszyłam małej sceny na podwyższeniu, że nie dość że zapomniałam układ to jeszcze tańczyłam ze wzrokiem utkwionym w podłogę bo bałam się że spadnę. Zdarzyło się i nie wyrobić na wejście gdyż nie zdążyłam się na czas przebrać. Wiadomo jak to jest, zbyt wymagający strój, zbyt mało czasu.
To wszystko sprawiło że czułam się przygotowana. Uważałam że zrobiłam wszystko co mogłam i nic mnie nie zaskoczy. Otóż myliłam się…
Kłopoty zaczęły się już w domu podczas malowania. Doszłam do wniosku, że skoro zawsze malowałam się sama to konkurs nie będzie wyjątkiem. Nie wiem jak ale zrobiłam sobie oczy a la panda… Kiedy już opanowałam ten problem to ledwo doszłam do samochodu, tak mi się nogi trzęsły. Po dotarciu na miejsce nie było łatwiej. Dobrze  że Elena była z mną bo inaczej to nie wiem jakbym się ubrała, chyba wcale.
Od czasu wyjścia z szatni aż do chwili, w której nadeszłam moja kolej, prawie nic nie pamiętam, tak się stresowałam. Nie pomógł nawet wyborny koniaczek Eleny. Bałam się i denerwowałam bardziej niż przed jakimkolwiek występem wcześniej. Potem dotarło do mnie, że to była świadomość, że tym razem patrzą na mnie światowej klasy tancerki i tancerze. Jak się pomylę to będą o tym wiedzieli, nie da się tego zatuszować uśmiechem. Na festiwalu tańczyłyśmy zawsze przed znajomymi, tak bardziej dla siebie żeby mieć jakiś punkt orientacyjny jak daleko już zaszłyśmy. Na festynach z kolei miało się ten komfort, że najprawdopodobniej nikt się nie zna na naszym tańcu, więc publiczność będzie zadowolona bez względu na to co zrobię na tej nieszczęsnej scenie. Na konkursie już tak nie jest. Każda jedna osoba na widowni ma choć minimalne pojęcie o  tańcu. Ta wiedza dosłownie paraliżowała mnie. Całe szczęście Elena weszła ze mną za kulisy i w odpowiednim momencie lekko pchnęła mnie na scenę, chyba dlatego w ogóle wyszłam.

Mój występ można opisać krótko: wyszłam, zatańczyłam, wszystko pamiętałam tylko ze dwa razy w muzykę nie trafiłam. Ale co tam, pierwsze koty za płoty! Mam wspaniały dyplom za zaszczytne ostatnie miejsce i niesamowite wspomnienia a nade wszystko doświadczenie do wykorzystania za rok (a może nawet wcześniej, kto wie?)



DIY- zielona spódniczka

Spódniczki lub chusty na biodra są nieodzownym elementem każdego stroju treningowego. Niestety kupowanie profesjonalnych jest kosztowne, a też nie każdy ma umiejętności i odpowiedni sprzęt aby uszyć sobie od zera. Na szczęście istnieją „ciuchlandy”. Za niewielkie pieniądze możemy tam wyszperać sukienki i spódnice, które każdy, łatwo i szybko, może przemienić w idealny strój treningowy.

Ostatnio zdobyłam zieloną sukienkę z elastycznej i zwiewnej tkaniny. Dodatkowo na wysokości talii miała wszytą gumkę. Wymarzona na przeróbkę!
Pragnę zaprezentować  teraz mały DIY.


Oto czego użyłam:
-sukienka z ciucha
-nitki
-tasiemka
-ozdobny motylek
-nożyczki
-igły

Oddzieliłam górę od dołu i zabrałam się za doszywanie tasiemki. Ponieważ była ona naszywana na gumce należało uwzględnić, że gumka się rozciągnie więc trzeba zszywać pozostawiając fragmenty luźnej tasiemki. Aby ułatwić sobie tę procedurę można szyć na sobie. Nie wpadłam na to od razu i musiałam wszystko rozpruwać, bo nałożyć to ustrojstwo mogłam najwyżej na głowę.

Po obszyciu, zaznaczyłam mydełkiem (można też użyć do tego białej kredki), kształt  jaki chcę uzyskać. Następnie wszystko powycinałam.  Do zaznaczania warto nałożyć spódniczkę na siebie. Lepiej widać dokąd dochodzić będzie materiał.



Na koniec doszyłam ozdobnego motylka w miejscu złączenia tasiemki.


Tadam! Własnej roboty spódniczka treningowa jest gotowa:



Taniec brzucha jako postępujące uzależnienie

Na początku, nie podejrzewając zmian jakie niedługo nastąpią w twoim życiu, idziesz na swój pierwszy trening. Masz jakiś tam  dresik/legginsy, Nie przynosisz żadnej chusty bo jej po prostu nie masz. Tańczysz a raczej bardziej ćwiczysz, na drugi dzień nie możesz wstać bo masz zakwasy w mięśniach, których istnienia nie podejrzewałaś. Czujesz satysfakcję bo zrobiłaś coś dla siebie. Stopniowo się wkręcasz: kupujesz dobre legginsy, treningowe chusty, błyskotki a do całego tego majdanu, dość szybko dochodzą dzwoneczki. Mocno malujesz oczy, podkreślasz swe kobiece atuty, w  twoim życiu pojawia się coraz więcej cekinów i brokatu. Efektem ubocznym, jest to że masz coraz więcej pewności siebie i czujesz się coraz piękniejsza.

Wkręcasz się coraz bardziej. Zaczynasz się zastanawiać jak do tej pory żyłaś bez kholu i arabskich perfum. Relaksujesz się brokatując paznokcie przy akompaniamencie Myriam Fares. Mniej więcej wtedy nadchodzi dzień, w którym  się budzisz i dochodzisz do wniosku, że obklejenie błyszczącymi kamyczkami torebki i butów to genialny pomysł. Teraz bez kholu, miliona bransoletek i lekkiego „dziennego” brokatu nie ruszasz się już z domu.

To znak że wsiąknęłaś na dobre, orient cię wciągną i nie ma już powrotu.


Tak było ze mną i wieloma moimi koleżankami. Choć jestem jeszcze mocno początkującą orientalką to wiem że odnalazłam swój wymarzony świat.
© Agata dla WioskaSzablonów | Technologia blogger. | Freepik FlatIcon